Biznes do naprawy
2020-03-01
– Kupujemy gospodarstwa rolne będące w bardzo złej kondycji finansowej i wyprowadzamy je na prostą. Dzięki temu nasze przedsiębiorstwo rośnie w siłę, a grunty kupionych gospodarstw są dobrze zagospodarowane – mówi o swojej działalności Kazimierz Dawidowicz, współwłaściciel spółek Grenflor w Wiśniewku i Proagri w Mieścisku, właściciel połowy byłego PGR w Kołybkach, byłej Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Lechlinie oraz centrali nasiennej.
Przedsiębiorca z wykształcenia nie jest rolnikiem, niemniej rolnictwem zajmuje się „od zawsze”. Teraz razem z żoną, dziećmi – Izabelą i Bartoszem, a także synową i zięciem gospodaruje na ponad 3 tys. ha. Prawie wszystkie ich gospodarstwa położone są w okolicach Wągrowca w Wielkopolsce, tylko jedno, które zostało wydzierżawione innemu rolnikowi – pod Zieloną Górą.
Biznes na pieczarkach
Kazimierz Dawidowicz zaczynał na początku lat 90. od dużej pieczarkarni. Jego ojciec był elektrykiem w PGR w Kołybkach. – Powstała tam spółka pracownicza, która jednak nie miała pieniędzy na wadium konieczne, żeby wziąć udział w przetargu na dzierżawę. Zwrócili się do mnie i mojego szwagra. W 1993 roku wydzierżawiliśmy gospodarstwo od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, działając jako spółka cywilna. Podjęliśmy ryzyko, mimo że mogliśmy stracić cały nasz majątek. Najgorsze były pierwsze lata. Gospodarstwo było zdewastowane. Na kilkadziesiąt ciągników może jeden był sprawny. Zdekompletowane maszyny stały w pokrzywach. Ludzie pili, kradli, przychodzili do pracy kiedy mieli ochotę. Na początku zatrudniliśmy 63 pracowników, ale duża grupa szybko przeszła na emerytury i renty. Gospodarstwo nie miało pieniędzy, żeby wypłacić im zaległe pensje i należne świadczenia, więc stało się to naszym zobowiązaniem. Przez sześć lat Kołybki były na minusie, dokładaliśmy do gospodarstwa własne pieniądze, nie wiedzieliśmy, czy zbankrutujemy, czy damy radę. Daliśmy radę. Siedem lat po wydzierżawieniu gospodarstwa wyszliśmy na zero – wspomina przedsiębiorca.
Dodaje, że przez pierwsze 15 lat pracował razem ze szwagrem i pracownikami przez 15-20 godzin na dobę, także w soboty i niedziele: – W tym czasie nie miałem ani jednego dnia urlopu. Nie tylko ze względu na produkcję zwierzęcą, także z powodu pracowników, których trzeba było wszystkiego nauczyć. Byłem pewien, że będą nas wprowadzać w błąd, dlatego siedziałem w gospodarstwie od rana do nocy. Całe lata. W końcu nauczyliśmy załogę obsługi coraz nowocześniejszych gigantycznych maszyn.
Po prawie 20 latach wspólnego gospodarowania, sześć lat temu udziałowcy rozwiązali spółkę, podzielili grunty i obiekty na połowę. – Szwagier wziął silosy zbożowe, bo prowadziliśmy też skup zbóż, a ja fermę bydła mlecznego, która funkcjonuje do dzisiaj. Każdy z nas zaczął działać na własną rękę – mówi Kazimierz Dawidowicz.
Spółka za spółką
Kiedy kłopoty finansowe dotknęły działające w pobliskich Gręzinach Przedsiębiorstwo Rolne Grenflor, Kazimierz Dawidowicz kupił tę spółkę.
Następnie, cztery lata temu nabył Rolniczą Spółdzielnię Produkcyjną w Lechlinie, która utrzymywała stado bydła mlecznego. – Krowy mleczne z Lechlina przewiozłem do Kołybek, bo tam w hali udojowej była jeszcze rezerwa, natomiast bydło opasowe z Kołybek przerzuciłem do Lechlina. To są identyczne fermy – mówi prezes Dawidowicz. Obory nie są zmodernizowane, tylko przerobione na wolnostanowiskowe z halą udojową 2×12 Alfa Laval. Jednak budynki są stare, nie można ich już unowocześnić i choć spełniają obecne normy dobrostanu zwierząt, właściciel planuje za pięć, sześć lat, kiedy już wszyscy pracujący przy stadzie pójdą na emeryturę, zlikwidować produkcję mleka. Ponieważ jednak nic nie jest przesądzone, być może obok starej fermy stanie nowa obora. Teraz w gospodarstwie jest 250 krów mlecznych, a całe stado bydła liczy ok. 1000 sztuk.
Przez długie lata spółka traciła na produkcji mleka. – Obecnie wychodzimy na mały plus. Co prawda średnia wydajność to prawie 9 tysięcy litrów mleka od krowy w laktacji, ale koszty mamy bardzo duże, bo obiekty są stare. Genetycznie stado jest na dobrym poziomie – 98 procent to h-f, co wiązało się z zakupem jałówek cielnych z Holandii. Praca nad genetyką trwa, a stado jest pod kontrolą użytkowości mlecznej – wyjaśnia właściciel. Na opasy przeznaczane są byczki ze stada mlecznego, sprzedawane po osiągnięciu masy 650-700 kg. Zwierzęta utrzymywane są w budynkach wolnostanowiskowych i żywione kiszonką z kukurydzy, sianokiszonką z 70 ha łąk oraz paszami treściwymi własnej produkcji.
Trzy lata temu Kazimierz Dawidowicz kupił kolejną spółkę – Proagri w Mieścisku. – Proagri traciło na produkcji ziemniaków, a my obecnie rozwijamy te uprawy. Powiększyliśmy areał ziemniaków, postawiliśmy nową przechowalnię, zakładamy system nawadniania i zarabiamy na tym. 90 procent zbiorów ziemniaków przeznaczonych jest na chipsy, 10 procent to ziemniaki jadalne. Mieliśmy trzech odbiorców, ale obecnie skupiamy się na współpracy z dwoma – Frito Lay i Intersnack, z którymi zwiększamy kontraktację. Docelowo chcemy uprawiać ziemniaki na 450 hektarach. To obecnie dla nas najważniejsza gałąź produkcji roślinnej.
Ziemniaki górą
Ziemniaki uprawiane są na glebach słabszych IV, V i VI klasy, bardzo zakamienionych, dlatego co roku przed sadzeniem pracują tu maszyny zbierające kamienie. Gospodarstwo uprawia ziemniaki na chipsy (kilkanaście odmian, które rekomendują odbiorcy) oraz jadalne, w tym tzw. super fresh, co wiąże się z podkiełkowaniem bulw przed sadzeniem. – Podkiełkowujemy około 180 ton sadzeniaków, żeby przyspieszyć zbiory, które wypadają na przełomie czerwca i lipca – mówi prezes Dawidowicz.
Ziemniaki uprawiane są w płodozmianie: zboża – kukurydza – rzepak – ziemniaki i buraki cukrowe, tych jednak uprawia się tu niewiele ze względu na niewielki limit przyznany przez cukrownię w Nakle, należącą do Krajowej Spółki Cukrowej.
Stare sadzarki do ziemniaków spółki Proagri zostały wyremontowane, a nowa sadzarka pracować będzie na polach już od tego roku. – Przy sadzeniu ziemniaków pracujemy 24 godziny na dobę, żeby zmieścić się w optymalnych terminach agrotechnicznych – twierdzi Dawidowicz. Wszystkie pola, na których rosną ziemniaki są nawadniane deszczowniami szpulowymi. – Korzystamy z wody ze studni głębinowych i z rzeki Wełny, zgodnie z pozwoleniami wodnoprawnymi. Niestety, deszczownie są mało wydajne. To też pozostałość po Proagri.
Przedsiębiorca przyznaje, że pierwsze lata po nabyciu spółki Proagri były bardzo trudne. Pierwszy rok był mokry, a ponieważ na polach spółki melioracja była całkowicie zdewastowana, zaczęto od odtworzenia poniemieckich instalacji. – Kosztowało to prawie 1,5 miliona złotych. Gdybyśmy jednak tego nie zrobili, wyłożylibyśmy się w pierwszym roku. W deszczu i błocie wszystko naprawiliśmy. Przyznaję, nie wiedziałem, co kupuję. To wyszło na jaw dopiero podczas uprawy. A w kolejnych dwóch latach plony obniżyła susza.
Przedsiębiorca stosuje pod ziemniaki nawożenie mineralne i organiczne – częściowo wykorzystując obornik, a częściowo poferment z biogazowni w Niemczech w ilości 10 t/ha. – To kwestia niższej niż w Polsce ceny i transportu – ponieważ sprzedajemy w Niemczech zboża, rzepak i ziarno kukurydzy, ciężarówki jadąc z powrotem przywożą poferment – wyjaśnia.
Do tego pełna ochrona. – Nie zmniejszamy liczby zabiegów przeciwko zarazie ziemniaczanej, opryskujemy na podstawie codziennych lustracji pól. Mam jeden opryskiwacz i dwóch pracowników, którzy wykonują zabiegi. Ziemniaki muszą być zdrowe, a opryski ekonomicznie uzasadnione – mówi rolnik.
Ziemniaki zbiera własnym kombajnem Grimme, czterorzędowym, na gąsienicach, który w godzinę może wykopać bulwy z 1 ha. Plony ziemniaków jadalnych wynoszą 60-80 t/ha, a ziemniaków na chipsy – 35-50 t/ha. Jednak sam plon nie decyduje o sukcesie. Ważna jest jakość ziemniaków: niska zawartość cukrów redukcyjnych, jak najmniej obić (tu ważna jest technologia i warunki zbioru, głównie temperatura), bulwy nie mogą być zazielenione, nie mogą mieć pęknięć i uszkodzeń przez szkodniki.
W wilgotnej atmosferze
Kazimierz Dawidowicz nie sprzedaje ziemniaków zaraz po zbiorze. – Tak robimy tylko w przypadku odmian super fresh. Natomiast pozostałe przeznaczamy do krótkiego, średniego i długiego przechowywania, do końca kwietnia/połowy maja w adaptowanych przechowalniach z kontrolowaną atmosferą, w których nie ma jednak możliwości schładzania i nawilżania ziemniaków. Hale mieszczą 5 tysięcy ton bulw luzem – mówi przedsiębiorca. – Ale w Wiśniewku kończymy właśnie budowę nowej przechowalni, profesjonalnej, wyłącznie do ziemniaków. Będziemy tam przechowywać bulwy do końca czerwca, co oznacza, że możemy odbiorcom zaproponować dostawy przez cały rok, bez przerwy.
Przechowalnia ma sześć komór, po trzy z każdej strony szerokiego korytarza. Każda komora pomieści 775 t ziemniaków w pryzmach o wysokości 5 m (w sumie ponad 4,6 tys. t). Ziemniaki przechowywane będą w kontrolowanej atmosferze, m.in. o obniżonej zawartości CO2. W przechowalni zamontowano też innowacyjny system nawilżania, niespotykany w Polsce. Wykonała go firma holenderska. Pod podłogą każdej komory znajdują się kanały przykryte belkami, w które pod wysokim ciśnieniem wentylatory umieszczone w ścianie zewnętrznej wtłaczają powietrze. Kiedy jest zbyt suche, tłoczone jest przez metrowej wysokości specjalną matę, po której spływa woda, więc kiedy powietrze dociera do kanałów w komorach przechowalniczych ma odpowiednią wilgotność i nie wysusza bulw. Natomiast kiedy na zewnątrz jest odpowiednia wilgotność, klapy otwierają się i powietrze tłoczone do przechowalni bezpośrednio z zewnątrz przenika pryzmę i wychodzi górą. Wszystkim steruje komputer połączony z czujnikami. Można też ręcznie zmieniać parametry przy użyciu smartfona. W tym obiekcie ziemniaki można też szybko schłodzić. Taki system przechowywania zmniejsza straty bulw z 12 do 7 proc.
Budowę przechowalni rozpoczęto 1 sierpnia, a oddanie gotowego obiektu zaplanowano na 20 marca.
Cały tekst można przeczytać w marcowym numerze miesięcznika „Przedsiębiorca Rolny”
Małgorzata Felińska
Fot. Jarosław Pruss
Komentarze
Brak komentarzy